Różowa Pantera :)

Z Hondurasem pożegnaliśmy się już na dobre. Szukając informacji o kolejnym kraju, który jest na naszej trasie, znaleźliśmy same dziwne i czasami przerażające rzeczy: przerwy w dostawach prądu i wody to codzienność, w całym kraju brak jest bankomatów, jakiekolwiek przemieszczanie się jest niebezpieczne, a kraj ten jest naprawdę zacofany.

Uzbrojeni w gaz obronny, z gotówką w kieszeni zaczęliśmy naszą podróż po Nikaragui. Po przekroczeniu granicy, ku naszemu zdziwieniu, droga okazuje się być zaskakująco równa i bez dziur.

Gdy docieramy do Managui jest już wieczór. Bierzemy pierwszą lepszą taksówkę i jedziemy do hotelu. Ale zaraz, zaraz… Za oknami widać ludzi spacerujących po ulicach, a wszystkie główne drogi są kolorowo podświetlone – zupełnie jak u nas na święta. W naszym hotelu powiedzieli nam, że możemy się swobodnie poruszać po mieście, a także jeździć komunikacją miejską. Hm… z niedowierzaniem słuchałem recepcjonisty i na wszelki wypadek pozostawiłem w kieszeni gaz obronny.

Następnego dnia udajemy się w kierunku Laguny Xiloa. Jest to ośrodek wypoczynkowy położony ok 25 km za Managuą. Postanowiliśmy, że dotrzemy tam komunikacją miejską. I tutaj miłe zaskoczenie to oznaczenie przystanków autobusowych. Nikaragua to pierwszy kraj od Meksyku, gdzie nie tylko wiemy gdzie zatrzymuje się autobus, ale także jaki numer linii dokąd jedzie. Podróżowanie komunikacją miejską wymaga jednak częstych przesiadek. I tutaj kolejne zaskoczenie. Mieszkańcy Nikaragui okazali się bardzo mili i uprzejmi – za każdym razem ktoś nam pomagał, wskazywał przystanek, żartował i śmiał się po krótkiej rozmowie (oczywiście po hiszpańsku:).

Okazuje się, że to miasto jest jak każde inne, tylko że mniej turystyczne. Managuę nawiedziły chyba wszystkie możliwe kataklizmy. Ze starego centrum niewiele pozostało – tylko kilka budynków. My jednak postanowiliśmy poszukać tych lepszych miejsc. I udało się!

Cała Nikaragua zmieniła się w ciągu kilku, kilkunastu ostatnich lat i zmienia się nadal. Kraj ten robi się również coraz bardziej turystyczny, a co ciekawe, wizerunek promujący Nikaraguę utrzymany jest w jednej, różowej kolorystyce. Wszystkie budynki rządowe i turystyczne miejsca mają takie akcenty.


Pomimo, iż kraj ten się rozwija, na ulicach nadal można spotkać ludzi przemieszczających się konno.

Misja „Ewakuacja”

Cel: Przedostać się do miasta Managua w Nikaragui
Termin rozpoczęcia: sobota 27 października g.6.00
Termin zakończenia: najszybciej jak się da
Liczba osób: 6 (w grupie siła)

Planowanie:
Z wyspy Utila do Managua mamy do pokonania 720 km.
Planowane zakończenie podróży: sobota wieczór.

Realizacja:

27.10.12

  • g. 6.00 – Wyspa Utila. Jedyna możliwość, aby wydostać się z wyspy to prom.

  • g. 7.20 – Dotarliśmy do La Ceiba. Taksówką udajemy się bezpośrednio na dworzec autobusowy, bilety kupione.
  • g. 9.30 – Podróż rozpoczynamy punktualnie, ale będzie trwała 2 godziny dłużej, bo autobus nadrabia ok. 100 km.
  • g. 17.00 – Tegucigalpa, stolica Hondurasu. Musimy zrobić przymusowy przystanek, bo dzisiaj nie ma już żadnych autobusów do Nikaragui. Taksówka zabiera nas na dworzec, z którego jutro mamy udać się do Managua.
  • g. 17.35 – Dworzec autobusowy jest już zamknięty, w oknach kraty, a na drzwiach wielkie kłódki. Zaczyna się ściemniać, więc szukamy hotelu. Wybieramy ten, który jest najbliżej dworca.
  • g. 18.00 – Musimy coś zjeść. Recepcjonista zamyka za nami drzwi do hotelu. Jest już ciemno. Wszystkie okoliczne sklepy są otwarte, ale wszystkie są za kratami. Oznacza to tylko jedno. Musimy jak najszybciej wrócić do hotelu – najlepiej w jednym kawałku.
  • g. 18.30 – Wróciliśmy. Recepcjonista informuje nas, że hotel będzie zamknięty po 23.00.

28.10.12

  • g. 3.45 – Wstajemy i szykujemy się do wyjścia. Nasz autobus podobno wyrusza o 5.00.
  • g. 4.30 – Recepcjonista specjalnie dla nas otwiera hotel. Najpierw drzwi, potem sprawdza dokładnie z każdej strony czy nikogo nie ma i dopiero otwiera zewnętrzne kraty. Ulice na szczęście są puste.
  • g. 4.50 – Nasz autobus będzie dopiero o 9.30. Drzwi wejściowe zamykane są na klucz. Zostajemy na dworcu. Czekamy, nigdzie się nie ruszamy.
  • g. 9.30 – Jesteśmy w autobusie. Jedziemy. Chociaż im bliżej granicy tym więcej dziur i tym częściej zdarza się, że brakuje paru kilometrów drogi.
  • g. 13.30 – Dotarliśmy do granicy.

Chcieliśmy zrobić jakieś zakupy w sklepie bezcłowym, ale się nie udało.

  • g. 17.00 – Dotarliśmy do Managui. Misja wykonana.

Tak właśnie odbieramy Honduras. Nic dodać, nic ująć…­­­

Witajcie na Karaibach

Dotarliśmy na wyspę. Wreszcie Karaiby, rum i plaża. Tylko zaraz gdzie jest ta plaża? Hm… no właśnie. Jeśli myślicie, że tutaj jest jak na zdjęciach, na których wokół wyspy rozpościerają się białe jak śnieg plaże, a w krystalicznie czystej wodzie kąpią się turyści to pomyliliście miejsca. Nie tutaj. To nie te Karaiby. Na wyspie są niewielkie odcinki plaży, ale piasek w żaden sposób nie przypomina tego ze zdjęć. Woda co prawda jest czysta i widać dno, ale i tak prawie nikt się nie kąpie. Dlaczego? Bo praktycznie wszędzie na dnie są glony, które skutecznie odstraszają.

To co mamy tutaj robić? – zapytałem. Okazuje się, że wyspa słynie z kursów nurkowania. I faktycznie co drugi budynek to szkoła nurkowania, a oprócz tego są tylko hotele i restauracje. Wszystko czego potrzebujesz. I o to tutaj właśnie chodzi. Najpiękniejsze miejsca w tej okolicy ukryte są pod wodą. Kurs? – zapytałem. Tak, profesjonalnie nazywa się to „Kurs PADI na otwartej wodzie do 18 m”. Całość trwa kilka dni i kosztuje wraz z zakwaterowaniem połowę tego co w Polsce. No to co, robimy!

Kurs jak to kurs, na początku dużo teorii i testy. Potem zaczyna się już ciekawiej. Pierwsze nurkowanie i już zostaliśmy sprowadzeni do parteru. Wylądowaliśmy na kolanach na dnie, bo trzeba przećwiczyć wszystkie procedury. Po kilku dniach nadeszła wreszcie nasza wielka chwila. Zaraz mamy nurkować na otwartej wodzie na głębokości kilkunastu metrów. Emocje sięgają zenitu, serce bije szybciej. Szykujemy sprzęt, zakładamy butle i kamizelki. Nagle zrywa się wiatr, a statkiem zaczyna niesamowicie kołysać. Jola robi się blada, chociaż nigdy nie miała choroby morskiej. Walczymy, aby nie wypaść za burtę, choć nie jest lekko. Z nieba spada pierwsza kropla deszczu, potem druga, a potem to już oberwanie chmury. Na to nasz instruktor: „Welcome on the Caribbean” czyli „Witajcie na Karaibach” – nic dodać, nic ująć:)

Popołudniami został nam już tyko rum, basen hotelowy i nauka 🙂

Bezpieczeństwo ponad wszystko…

Przed naszym wyjazdem nasza znajoma powiedziała nam, że Honduras albo możemy sobie odpuścić, albo jechać do bardzo turystycznych miejsc. Tak też zrobiliśmy i z Copan Ruinas udaliśmy się na wyspę Utila.

Nie wiem dlaczego, ale przyszło nam do głowy zatrzymać się na jeden dzień w nadmorskiej miejscowości La Ceiba. Jeszcze przed zachodem słońca zaczęliśmy tego żałować, ale najbliższy prom był dopiero następnego dnia rano.

Po nadmorskiej miejscowości spodziewałbym się plaży, infrastruktury oraz jakiegoś zakwaterowania w pobliżu. Plaża jest, ale niewielka, infrastruktura to kawałek chodnika, a z hotelami też nie jest aż tak kolorowo. Te, które znaleźliśmy były monitorowane, ogrodzone murem i drutem kolczastym.

Wyciągnąć aparat i zrobić zdjęcie, czy pozostawić go w bezpiecznym miejscu głęboko w torbie? Jak widzicie przy tym wpisie nie ma zdjęć… Nasz spacer po La Ceiba był dość krótki, a przed zmrokiem byliśmy już w hotelu czekając do kolejnego dnia na nasz prom…

Droga ta trawa w Hondurasie…

Wiele osób zwiedzających Amerykę Łacińską odwiedza zabytkowe miejsca. Jest tutaj wiele dobrze zachowanych prekolumbijskich miast, czy miejsc gdzie żyli Majowie. Rzadko udaje się je zobaczyć wszystkie, a w przewodnikach zazwyczaj znajdujemy informacje, które miejsca naprawdę warto zwiedzić.

Takim miejscem jest właśnie Copan  Ruinas – niewielkie miasteczko położone niedaleko granicy z Gwatemalą. W samym centrum znajduje się niewielki rynek, a dookoła restauracje. Miejscowość niewielka, ale bardzo turystyczna. I to niestety jest jej minus, ponieważ jest z tego powodu dość droga. Powiedziałbym nawet, że niewspółmiernie droga do tego co oferuje.

No ale cóż począć, przyjechaliśmy tutaj w końcu zwiedzać ruiny. Znajdują się one 1-1,5 km od centrum. Można się tam udać konno, jedną z organizowanych tam wycieczek, „tuk-tukiem” lub po prostu pieszo. Ruiny znajdują się niedaleko drogi, a dojście do nich prowadzi przez las. Możemy tam podziwiać papugi i wiewiórki, które widzimy z każdej strony.

My udajemy się dalej na główny plac. Copan Ruinas nie imponuje wielkością ani ilością ruin. Najważniejsze są tutaj symbole umieszczone na wszystkich obiektach. Miejsce to było centrum kulturalnym Majów. No i w zasadzie nic poza tym. Pierwszy raz się nam zdarzyło, że nie mogliśmy zrobić zdjęcia, które nadawałoby się do pokazania. Kilka godzin wchodzenia i schodzenia z każdego obiektu, by móc zrobić jakieś ciekawe ujęcie, ale najgorszy jest efekt tych trudów – za każdym razem  najlepiej na zdjęciach wychodziła trawa.

Całość ruin można zwiedzić spokojnie przez 1,5-2 godziny, bilet wstępu kosztuje dużo, bo 15 USD za osobę.

No cóż, drogą mają tę trawę w Hondurasie…!


Na szczęście papugi są gratis 🙂