Nowozelandzki punkt widokowy

Pierwsze dni w Nowej Zelandii uciekły nam tak szybko, że nawet tego nie zauważyliśmy. Nim się zorientowaliśmy byliśmy już na promie udając się na południową wyspę.

Na prom wjechaliśmy trochę zaspani, bardzo powoli budząc się do życia. Delikatne kołysanie statku uatrakcyjniały od czasu do czasu pojawiające się dookoła, podróżujące jakby z nami, delfiny. Sił na kolejny dzień dodało nam słońce, które pojawiło się na niebie z taką energią, że przejęliśmy jej trochę. I dobrze, bo już chwilę później na horyzoncie pojawiły się fiordy, a nasz statek manewrował pomiędzy nimi ze szwajcarską precyzją. Podziwiać je zresztą mogliśmy także z lądu, podczas naszego pierwszego obiadu na południowej wyspie. Sceneria była tak malownicza, że chcieliśmy zostać tutaj dłużej.

130403 P1070951

Ale brutalna rzeczywistość nie pozostawiała wątpliwości – musimy jechać dalej. By dojechać z Picton do Nelson do wyboru mieliśmy dwie drogi. Jedna z nich to główny szlak komunikacyjny, a druga to niewielka górska droga oznaczona jako „scenic road”, czyli widokowa trasa. Wybór był oczywisty. Najwyżej pojedziemy dłużej. I dłużej jechaliśmy, bo za każdym zakrętem czekał na nas niby ten sam widok, ale jednak zupełnie inny. I każdy następny wydawał się jeszcze bardziej interesujący i ciekawszy. I jak tutaj się nie zatrzymać, nie zrobić zdjęcia? Po prostu się nie da.

A do tego po drodze co jakiś czas widzieliśmy znak „lookout” albo „viewpoint”, czyli punkty widokowe. Raz stwierdziliśmy, że odbijemy z trasy te kilkaset metrów i zobaczymy jak wygląda. Okazało się, że zarówno ten jak i każdy następny punkt widokowy wyglądały tak rewelacyjnie, że postanowiliśmy zatrzymywać się na każdym z nich, nawet jeśli musieliśmy odbić z naszej trasy. Uwierzcie nam, inaczej się nie da:-) .

Prawda jest taka, że w Europie i Ameryce Południowej byliśmy przyzwyczajeni, że z byle jakiego miejsca robi się atrakcję turystyczną przypinając jej etykietkę punktu widokowego itp. Może w tym przypadku zastosowano tę samą metodę, ale z piorunująco dobrym skutkiem – jak na Nową Zelandię przystało.

130403 wpid-img_20130508_1901571

GALERIA

Dwugodzina

Zgodnie z planem mieliśmy udać się z Peru do Boliwii. Ale nie ma planu, którego nie dałoby się zmienić. No więc go zmieniliśmy. Jedziemy do Chile 🙂

Godzina drogi do granicy i kolejna godzina do Arica. Droga mija szybko, bo zamiast autobusu jedziemy autem. Dotarliśmy w samo południe. Kupujemy bilet na 22 do położonego kilkaset kilometrów na południe Calama. Mamy cały dzień, więc idziemy na plażę – trochę słońca nie zaszkodzi. Tylko ludzie dziwnie się na nas patrzą, bo na plażę zamiast z parasolem przyszliśmy z plecakami.

P1050770a

Po zachodzie słońca około 18 wróciliśmy na dworzec. Jeszcze cztery godziny czekania i będzie można się rozłożyć wygodnie w fotelu i trochę pospać w naszym nocnym autobusie (w rzeczywistości normalnie zasypiamy ze zmęczenia w średnio wygodnych fotelach). Około 21 dworzec pustoszeje, a ktoś zaczyna narzekać, że musi czekać jeszcze godzinę na autobus o północy??? Hm… godzina do północy. Kurde coś tu się nie zgadza…

No tak, nie zgadza się! Ot tak – dwie godziny różnicy czasu. Nasz autobus pojechał, a my zostaliśmy na dworcu bez noclegu (ostatecznie udało się nam znaleźć jakiś “podgwiazdkowy hostel”). Szkoda, że nikt nam wcześniej nie powiedział, która jest godzina. Szkoda, że nie sprawdziliśmy zmiany czasu (ale to tylko godzina od granicy z Peru). Szkoda, że auto które nas wiozło było z Peru (prawie wszystkie były z Chile). Szkoda, że na dworcu akurat zepsuł się zegar i nikt nie wywoływał pasażerów do poszczególnych autobusów (kolejnego dnia wszystko działało). Szkoda, że musieliśmy kupić kolejne bilety (a w Chile nie są najtańsze).

Ale gdy już dotarliśmy na Salar de Uyuni (pustynię solną) to nie było nam szkoda… (galeria).

IMG_0563

IMG_0790

IMG_1156

IMG_1216

Mała czarna

Dla większości z nas każdy kolejny dzień, zaraz po przebudzeniu, zaczyna się właśnie od przysłowiowej ‚małej czarnej’. Jedni lubią z mlekiem, inni z cukrem, a jeszcze inni bez żadnych dodatków. Często jest ona niezbędna, aby przeżyć ciężki dzień. Wszyscy wiedzą, że każda kawa smakuje inaczej, ale nie zawsze wiemy dlaczego.

Będąc w Kolumbii nie mogliśmy sobie odmówić wizyty na jednej z plantacji kawy. Jedyne 7 godzin jazdy od Medellin (ok. 200 km;) znajduje się urocza mała miejscowość o nazwie Salento. Tam właśnie można się dowiedzieć, jak przebiega cały proces produkcji kawy, a można to zrobić na dwa sposoby – kupić wycieczkę lub popracować parę godzin na plantacji kawy. A że jako backpakersi mamy więcej czasu niż pieniędzy, wybraliśmy tę drugą opcję.

IMG_4536Okazuje się, że tak znana w Polsce ‚arabica’ to tylko jeden z rodzajów kawy. Ziarenka kawy gdy rosną są zielone , a gdy dojrzewają, w zależności od rodzaju są czerwone lub żółte. Następnie, przy pomocy specjalnej maszyny, łuska się je. Tak otrzymane ziarna moczy się w wodzie, aby ponownie je oddzielić. Później już tylko suszenie, opalanie i można pić wyśmienitą kawę. Cały proces trwa od kilkunastu do kilkudziesięciu dni. Najbardziej wydajne są 8-10 letnie drzewa, ale plantacja na której byliśmy słynie ze zbierania ziaren z drzew mających nawet 50 lat. Podobno kawa smakuje wtedy dużo lepiej.

IMG_4565

IMG_4587Okazuje się, że w okolicy znajduje się też hodowla kolibrów. Aby ją zobaczyć trzeba się wspiąć na wysokość 2 700 m n.p.m., ale to w zasadzie sama przyjemność. Zwłaszcza gdy dookoła widzimy palmy wysokie na kilkadziesiąt metrów, a od czasu do czasu krowy pasące się gdzieś w okolicy.

P1010812A kolibry? Są takie szybkie, że naprawdę trudno im zrobić zdjęcie w locie. Zostawiliśmy to sobie na inną okazję.

IMG_4822

Windą do nieba? Nie, wolę schodami!

Kolumbia od samego początku zaskakiwała nas pozytywnie. Jadąc do el Peniol zastanawialiśmy się jak będzie tym razem. Wiele osób mówiło nam o tym miejcu, ale w zasadzie co ciekawego może być w jakimś kamieniu leżącym pośród gór? Ale skoro wszyscy polecają, żeby tam jechać, to trzeba to sprawdzić.

Jadąc autobusem widzieliśmy tylko znaki informujące o tym, że zbliżamy się do osławionego kamienia. Ale na horyzoncie nic nie było widać. Dopiero kilka minut przed dotarciem do celu pomiędzy szczytami wyłonił się olbrzymi głaz. Im bliżej, tym robił na nas większe wrażenie.

IMG_0780Nie ma się co dziwić, gdyż wysoki na 200 m kamień wygląda jakby ktoś go tutaj przypadkowo postawił. Gdyby nie to, iż jest to monolityczna bryła pewnie szukalibyśmy sposobu jak to zrobiono. Jest to jedyny taki obiekt w okolicy. Jakiś czas temu ktoś wpadł na pomysł, aby zrobić z niego atrakcję turystyczną. W szczelinie wybudowano schody prowadzące na szczyt, a tam taras widokowy, aby wszyscy mogli podziwiać przepiękne krajobrazy. Wszystkich schodów jest ponad 700, a wejście na samą górę można porównać do wejścia na najwyższe piętro wieżowca. To tak jakbyście zwiedzając Pałac Kultury powiedzieli, że nie chcecie jechać windą tylko pójdziecie pieszo schodami. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby tego..:-)

IMG_0797Z samego szczytu rozpościera się niesamowity widok. Kilkadziesiąt połączonych ze sobą jezior, kanałów i wodnych przesmyków jest rajem dla wszystkich podróżujących łodzią. Do tego mnóstwo małych wysepek i krystalicznie czysta woda.

IMG_0865A przy jednym z jezior niewielkie miasteczko Guatape. Wyróżnia się ono już na pierwszy rzut oka. Wszystko jest tutaj kolorowe, a niektóre domy przypominają ilustracje z bajki.

IMG_4115
IMG_4111

Kanion Sumidero

Jedną z największych atrakcji regionu Chiapas jest kanion Sumidero. Zwiedzanie zaczyna się od miejscowości Chiapa de Corzo. Szybkie rozeznanie okolicy. Jak to w Meksyku: kościoły, garbusy i Indianie sprzedający ręcznie robione pamiątki.

Wreszcie dotarliśmy na przystań. Komplet pasażerów na pokładzie – można zacząć zwiedzanie. Kanion to nie tylko skały, ale także wszystko co go otacza. Już po kilkuset metrach pierwszy krokodyl, potem kolejny i kolejny.

A po drugiej stronie rzeki rybacy łowiący ryby jak gdyby nigdy nic.

Wpływamy do kanionu. Jego ściany w najwyższych miejscach mają nawet 1000 m. Kanion zrobił na nas ogromne wrażenie.