Boliw-shit

Boliwia potrafi zmęczyć każdego. Niemcy nie wytrzymują tutaj więcej niż tydzień, Francuzi po 3 mają dosyć. My daliśmy radę prawie 4 tygodnie, ale po tym wszystkim nasza psychika już nigdy nie będzie taka sama.

Od początku naszej podróży nie mieliśmy tylu przygód, problemów i niejasnych sytuacji co podczas pobytu tutaj. I nawet gdy chcieliśmy już ewakuować się do Paragwaju okazało się, że to nie jest takie proste. Jeśli już udało się nam kupić bilet to i tak nie mieliśmy pewności, czy autobus będzie i pojedzie. Autobusy w Boliwii pojawiają się i znikają i nikogo to nie dziwi. Nauczyliśmy się więc niczego nie planować, bo i tak boliwijskie realia pozmieniają te plany. Tutaj mawia się, że wszystko jest prawdopodobne, ale nic nie jest pewne.

Zresztą tak szczerze mówąc, to tak właśnie wyglądała nasza podróż po tym kraju. We wszystkich pozostałych mieliśmy plan, wyznaczone miejsca, które chcieliśmy odwiedzić. Tutaj jeździliśmy bez sensu od miejsca do miejsca. Jeśli nie wierzycie to zobaczcie naszą mapę. No cóż, jaki kraj taka podróż.

mapa

My bardzo chcieliśmy jechać do Iguazu. I tak jak inni turyści chcieliśmy jechać tam autobusem. Zapomnieliśmy tylko o jednym, że jesteśmy w Boliwii.

Zlądowaliśmy w Santa Cruz, które już w perwszy dzień taksówkarz zareklamował nam je jak nikt inny. Normalne jest to, że ktoś ostrzega, że są jakieś niebezpieczne dzielnice, żeby gdzieś się nie udawać po zmroku. Ale nie tutaj. Tutaj taksówkarz powiedział nam wprost, że jeśli tylko wychodzimy z hostelu to mamy „uważać, mieć oczy otwarte i rozglądać się dookoła siebie”. Dlaczego? Bo w ostatnich latach bardzo wzrosła przestępczość i na przykład w zeszłym tygodniu ktoś wypłacał pieniądze z banku i w środku dnia w samym centrum miasta wepchnęli mu nóż w plecy i okradli, klient oczywiście nie przeżył – powiedział. Hm… takiej reklamy to nie miało chyba żadne inne miasto.

Kupiliśmy więc bilet, by opuścić to miasto w najwcześniejszym możliwym terminie, czyli na za dwa dni. Bus tzw. semi cama, żeby można było się wyspać. I czekaliśmy w jakimś podrzędnym hostelu, a kiedy pojawiliśmy się na dworcu okazało się, że autobusu nie będzie tego dnia. Ale uprzejmy i jakże zorganizowany personel zarezerwował nam już bilet w innej firmie na jutro. Oczywiście jeśli chcemy, ale jakże nie chcieć skoro pozostałe firmy mają bilety dopiero na za kilka dni.  Wersji dlaczego tak się stało było tak dużo jak Boliwijczyków na dworcu plus jeszcze kilka zapasowych.

Ostatecznie odczekaliśmy kolejny dzień, aby po raz kolejny udać się na dworzec. Nawet zaczęliśmy robić między sobą zakłady, czy tym razem uda się nam wyjechać z Boliwii. Autobus pojawił się nawet punktualnie, ale za to jakie wrażenie na wszystkich zrobił. Był to chyba najdłużej użytkowany autobus w Boliwii, dużo nie brakowało, a mógłby wozić pasażerów na długo przed naszymi narodzinami.

P1070246

P1070256

Tak poważnie to nie było tak źle, ale z pewnością to był najstarszy autobus na terminalu. Nasza dwudziestogodzinna podróż zapowiadała się dość ciekawie. W praktyce okazało się, że w autobusie spędziliśmy 28 godzin, ale na szczęście dojechaliśmy bez żadnych awarii (te kilka dodatkowych godzin zeszło na przejściu granicznym i nieskończonych kontrolach w obydwu krajach).

P1070261

P1070259

P1070266

P1070258

To, że nie było miejsca na bagaże (o nogach nie wspominamy), że klimatyzacji tam nigdy nikt nie zainstalował, że był taki bałagan, że niektórzy nie mieli swoich miejsc, to wszyscy zapomnieli po tym jak podali nam coś wyglądającego jak kolacja.

P1070250

Po prostu chyba coś dodali do napojów, bo wszyscy nagle zaczęli mieć dobre humory. Zresztą w szoferce też było wesoło i zastanawialiśmy się co oni tam pili.

A tak ogólnie to Boliwia jako kraj jest bardzo ciekawa, z wieloma niesamowitymi miejscami, które nie są jeszcze zadeptane przez turystów. Tylko ci tutejsi ludzie. Nie dość, że nie grzeszą inteligencją (czyt. większość to debile), nie dość, że z reguły są niewykształceni (zdarzało się nam, że bilety na autobus musielismy sobie wypisać sami, bo nie potrafili pisać), nie dość że są śmierdzącymi leniami (a że często się nie myją to śmierdzą konkretnie) to do tego wszystkiego są tak niesamowicie uprzejmi, że aż trudno to opisać. Ale jeśli ktoś i tak się tutaj wybiera to gwarantujemy niesamowite widoki i równie niesamowite przygody:-)

Pakt z diabłem

Podchodzi do nas Boliwijczyk niewielkiego wzrostu, włosy zaczesane na żel do tyłu. Przedstawia się jako Mayo, tutejszy przewodnik. Jest czysty i schludny, co tutaj nie zdarza sie często.

Za dwadzieścia minut mamy być gotowi, jedziemy do pobliskich grot i jaskiń w parku Toro Toro. Po drodze wszyscy nam kiwają. Jak się później okazuje nie nam, ale Mayo. Jak się później okazuje on nie wszystkich zna, nie wszystkich kojarzy, bo w całym regionie żyje około 30.000 ludzi. Za to wszyscy znają jego i każdy chce po prostu się z nim przywitać.

Trochę trekingu i wpinaczki po pobliskich formacjach skalnych, a my zaczynamy odczuwać zmęczenie. Za to Mayo wygląda jakby mógł bez problemu iśc dwa razy szybciej. Nic dziwnego, on się tutaj urodził i od dziecka wychowywał na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Zna tutaj każdy zakątek, każdy kawałek tego dla nas tajemniczego miejsca. Nie straszna jest mu żadna roślina i gdy tylko obok którejś przechodzimy, pyta czy nie boli nas głowa, żołądek czy może coś innego. Bo jeśli tak to tutaj znajdziemy lek na wszystko. Boliwijczycy uwielbiają medycynę naturalną, zwłaszcza ci mieszkający poza miastem. A jeśli do dyspozycji mają taki wachlarz roślin i ziół, które często rosną tylko na takich wysokościach, to nie ma się im co dziwić.

A dla nas nadszedł czas na trochę przygody. Idziemy zwiedzać jaskinie. Ale najpierw przygotowanie, trzeba się uzbroić w kaski i latarki, bo kilkaset metrów wgłąb jest już totalnie ciemno. Gdy wchodzimy do jaskini blask naszych latarek zostaje przyćmiony przez płomień pochodzący z kasku Mayo. Hm.. zastanawiamy się dlaczego używa tak archaicznego sprzętu w dobie latarek ledowych i podobnych. Okazuje się, że to autorski pomysł Mayo, a ten archaiczny płomień może ostrzec przed niebezpieczeństwem. Gdy płomień zaczyna gasnąć oznacza to, że w jaskini są gazy i nie można tam oddychać.

Mayo nie jest pierwszą osobą w tym rejonie, która oprowadza turystów po jaskiniach, ale jego poprzednicy nie mieli tyle szczęścia. Pewien przewodnik, a zarazem przyjaciel Mayo eksplorując nową jaskinię, natrafił w niej na gaz. Nie czuć go jednak było, a o jego istnieniu dowiedział się dopiero, gdy doszło do wybuchu. Poparzył sobie wtedy cały układ oddechowy, ale uszedł z życiem. Jak sam to później nazwał, spotkał w jaskini diabła. Parę miesięcy później zmarł. Wtedy to Mayo postanowił rozpocząć swą przygodę z jaskiniami, choć wszyscy go ostrzegali, by tego nie robił. Mijały miesiące, a Mayo odkrywał jedną jaskinię po drugiej. Gdy po dwóch latach takich wędrówek nic złego się mu nie stało, ludzie zaczęli mówić, że zawarł pakt z diabłem.

To pewnie dlatego wiekszość francuskich przewodników opisuje jego postać – taki mały i skomny, a człowiek legenda…

130227 P1060865
GALERIA

Seks w małym mieście

Poza miastem zawsze można znaleźć ciszę i spokój. Za to miasta dają dużo więcej możliwości.

My od zawsze chcieliśmy mieszkać w mieście, bo tam coś się dzieje i wszędzie jest blisko. Gdy jakiś czas temu szukaliśmy nowego mieszkania doszliśmy do wniosku, że nawet Plewiska są za daleko. Bo zawsze jest kłopot z dojazdem, bo to już daleko od znajomych, bo tysiąc innych powodów.

A tu nagle lądujemy na Isla del Sol, czyli wyspie słońca i pewne, dotąd oczywiste dla nas rzeczy, okazują się być już inaczej postrzegane. Brak internetu czy gniazdek 220v staje się odskocznią od codziennego sprawdzania emaili i siedzenia w internecie. Oplatająca nas cisza jest od teraz wyznacznikiem spokoju. Serwowane tutaj pstrągi smakują jak nigdy dotąd, choć to chyba bardziej zasługa boliwijskiej diety opartej w 100% na smażonym kurczaku (wraz z szeroką gamą dodatków, czyli frytki lub ryż:-) ).

I tak właściwie to nic spektakularnego nas tutaj nie spotkało. A pomimo to zaczęliśmy się zastanawiać jak to będzie po powrocie w tym Poznaniu, czy aby nie za głośno…

130223 IMG_2091


Galeria

Polska biało-czerwoni

Każdy wyjazd to nie tylko nowe miejsca, to także nowi ludzie. Nie tylko lokalni mieszkańcy, ale także spotkani po drodze inni podróżnicy i turyści. Wiele z tych osób to bardzo ciekawi ludzie, a każdy z nich ma inny pomysł na życie.

Nas zmartwił fakt, że od początku naszej podróży spotykaliśmy tylko nieliczne osoby z Polski. Za to już od samego początku co druga spotkana osoba to Australijczyk. I aż serce się kraje, kiedy ci na ogół dwudziestokilkulatkowie opowiadają jak to muszą wrócić do domu, popracowac 3 miesiące, aby móc dalej podróżować przez następny rok. W Polsce trzeba popracować na to trochę dłużej.

Może dlatego w całej Ameryce Centralnej spotkaliśmy raptem dwie osoby z Polski. Z drugiej strony to cieszymy się, że nie mieszkamy w Tajlandii, gdzie 80% osób żyje w biedzie i pracuje tylko po to, aby mieć pieniądze na przeżycie. Jak nam kiedyś powiedział jeden z Tajów, Ci ludzie prawdopodobnie przez całe życie nie wyjadą nigdzie poza miejsce swojego zamieszkania, nigdy nie opuszczą miasta w którym mieszkają.

Kolumbia i Ekwador nie przynoszą przełomu, bo spotykamy też tylko dwóch, a właściwie dwie rodaczki. Dookoła wszędzie Niemcy, Francuzi i Amerykanie. Ci to dopiero podróżują.

Aż tu nagle w Peru nasze statystyki podwajają się, ba nawet potrajają. W przeciągu kilku dni spotkaliśmy dwa razy więcej Polaków niż do tej pory przez kilka ostatnich miesięcy. A wszystkiemu jest winne Machu Picchu, bo to w tych okolicach ich spotykamy. A my podążamy dalej do Boliwii i tutaj kolejne miłe zaskoczenie, bo znów spotykamy kolejnych ludzi z Polski. Ba przez moment jest nas nawet pięciu Polaków w jednym miejscu.Prawdopodobnie to jest największe skupisko Polaków w Boliwii – śmiejemy się.

Nawet nie wiecie jakie to fajne uczucie, no może trochę dziwne na początku, gdy ktoś z kim rozmawiacie rozumie każde nasze słowo, a my możemy powiedzieć wszystko nawet z najdrobniejszymi szczegółami bez obaw, że zostaniemy źle zrozumiani.

image

Żyć, bawić się, nie umierać…

Tak to już na świecie jest skonstruowane, że aby ktoś mógł się bawić, ktoś musi pracować. Powiedzenie to jednak nie dotyczy karnawału w Boliwii.

Mieliśmy okazję przyglądać się jak się bawią w całym kraju. Karnawał trwa tutaj jakieś dwa tygodnie, ale jego kulminacja przypada na początek lutego. Wtedy to wylegają tłumnie na ulice miast i paradują całymi dniami. I tak chodzą, tańczą, przygrywają na trąbkach i żeby nie było nudno prowadzą liczne bitwy uliczne. Na szczęście nigdzie nie leje się krew, ale za to w ogromnych ilościach woda. Zabawa jest jeszcze ciekawsza, gdy pojawiają się turyści (czyt. Greengo). Wtedy to Boliwijczycy stawiają sobie za punkt honoru oblać ich wodą w takiej ilości, by nie pozostawić na nich (czyli na nas) suchej nitki. Lokalni liczą sobie wtedy punkty podwójnie, a greengo łączą się w grupy, aby się obronić. I nawet nikt nie zauważy kiedy cały hostel walczy, wszyscy są przemoczeni i jest dobra zabawa. Ale jeśli ta zabawa trwa kilka dni to niestety zaczyna większość nudzić, no może z wyjątkiem lokalnych.  A jeśli nadal komuś mało, to zawsze jest jeszcze pianka, której można użyć do spryskania przechodniów zamiast wody. Taki boliwijski wynalazek.

A kiedy w miastach kończy się karnawał, zaczyna się na wsi. I cała historia powtarza się kolejny tydzień. Wygląda to tak, jak gdyby Boliwijczycy byli już na tyle zamożni, że nie muszą wcale pracować, bo przecież zabawa jest najważniejsza.

PS. Mamy super zdjęcia z karnawału, ale póki co ich nie pokażemy. Żeby nie było nikomu przykro, nawet sami nie będziemy ich oglądać. Jesteśmy zdrowi, nikt nas nie okradł, ale komputer nie wytrzymał tempa naszego podróżowania… W związku z czym, galeria nieobecna do odwołania 😦 .

130217 IMG_1919
PS 2. Podobno w przyrodzie nic nie ginie, zmienia tylko miejsce lub właściciela…. albo odwleka się w czasie… Galeria oficialnie powróciła! GALERIA