Pakt z diabłem

Podchodzi do nas Boliwijczyk niewielkiego wzrostu, włosy zaczesane na żel do tyłu. Przedstawia się jako Mayo, tutejszy przewodnik. Jest czysty i schludny, co tutaj nie zdarza sie często.

Za dwadzieścia minut mamy być gotowi, jedziemy do pobliskich grot i jaskiń w parku Toro Toro. Po drodze wszyscy nam kiwają. Jak się później okazuje nie nam, ale Mayo. Jak się później okazuje on nie wszystkich zna, nie wszystkich kojarzy, bo w całym regionie żyje około 30.000 ludzi. Za to wszyscy znają jego i każdy chce po prostu się z nim przywitać.

Trochę trekingu i wpinaczki po pobliskich formacjach skalnych, a my zaczynamy odczuwać zmęczenie. Za to Mayo wygląda jakby mógł bez problemu iśc dwa razy szybciej. Nic dziwnego, on się tutaj urodził i od dziecka wychowywał na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Zna tutaj każdy zakątek, każdy kawałek tego dla nas tajemniczego miejsca. Nie straszna jest mu żadna roślina i gdy tylko obok którejś przechodzimy, pyta czy nie boli nas głowa, żołądek czy może coś innego. Bo jeśli tak to tutaj znajdziemy lek na wszystko. Boliwijczycy uwielbiają medycynę naturalną, zwłaszcza ci mieszkający poza miastem. A jeśli do dyspozycji mają taki wachlarz roślin i ziół, które często rosną tylko na takich wysokościach, to nie ma się im co dziwić.

A dla nas nadszedł czas na trochę przygody. Idziemy zwiedzać jaskinie. Ale najpierw przygotowanie, trzeba się uzbroić w kaski i latarki, bo kilkaset metrów wgłąb jest już totalnie ciemno. Gdy wchodzimy do jaskini blask naszych latarek zostaje przyćmiony przez płomień pochodzący z kasku Mayo. Hm.. zastanawiamy się dlaczego używa tak archaicznego sprzętu w dobie latarek ledowych i podobnych. Okazuje się, że to autorski pomysł Mayo, a ten archaiczny płomień może ostrzec przed niebezpieczeństwem. Gdy płomień zaczyna gasnąć oznacza to, że w jaskini są gazy i nie można tam oddychać.

Mayo nie jest pierwszą osobą w tym rejonie, która oprowadza turystów po jaskiniach, ale jego poprzednicy nie mieli tyle szczęścia. Pewien przewodnik, a zarazem przyjaciel Mayo eksplorując nową jaskinię, natrafił w niej na gaz. Nie czuć go jednak było, a o jego istnieniu dowiedział się dopiero, gdy doszło do wybuchu. Poparzył sobie wtedy cały układ oddechowy, ale uszedł z życiem. Jak sam to później nazwał, spotkał w jaskini diabła. Parę miesięcy później zmarł. Wtedy to Mayo postanowił rozpocząć swą przygodę z jaskiniami, choć wszyscy go ostrzegali, by tego nie robił. Mijały miesiące, a Mayo odkrywał jedną jaskinię po drugiej. Gdy po dwóch latach takich wędrówek nic złego się mu nie stało, ludzie zaczęli mówić, że zawarł pakt z diabłem.

To pewnie dlatego wiekszość francuskich przewodników opisuje jego postać – taki mały i skomny, a człowiek legenda…

130227 P1060865
GALERIA

Seks w małym mieście

Poza miastem zawsze można znaleźć ciszę i spokój. Za to miasta dają dużo więcej możliwości.

My od zawsze chcieliśmy mieszkać w mieście, bo tam coś się dzieje i wszędzie jest blisko. Gdy jakiś czas temu szukaliśmy nowego mieszkania doszliśmy do wniosku, że nawet Plewiska są za daleko. Bo zawsze jest kłopot z dojazdem, bo to już daleko od znajomych, bo tysiąc innych powodów.

A tu nagle lądujemy na Isla del Sol, czyli wyspie słońca i pewne, dotąd oczywiste dla nas rzeczy, okazują się być już inaczej postrzegane. Brak internetu czy gniazdek 220v staje się odskocznią od codziennego sprawdzania emaili i siedzenia w internecie. Oplatająca nas cisza jest od teraz wyznacznikiem spokoju. Serwowane tutaj pstrągi smakują jak nigdy dotąd, choć to chyba bardziej zasługa boliwijskiej diety opartej w 100% na smażonym kurczaku (wraz z szeroką gamą dodatków, czyli frytki lub ryż:-) ).

I tak właściwie to nic spektakularnego nas tutaj nie spotkało. A pomimo to zaczęliśmy się zastanawiać jak to będzie po powrocie w tym Poznaniu, czy aby nie za głośno…

130223 IMG_2091


Galeria

Polska biało-czerwoni

Każdy wyjazd to nie tylko nowe miejsca, to także nowi ludzie. Nie tylko lokalni mieszkańcy, ale także spotkani po drodze inni podróżnicy i turyści. Wiele z tych osób to bardzo ciekawi ludzie, a każdy z nich ma inny pomysł na życie.

Nas zmartwił fakt, że od początku naszej podróży spotykaliśmy tylko nieliczne osoby z Polski. Za to już od samego początku co druga spotkana osoba to Australijczyk. I aż serce się kraje, kiedy ci na ogół dwudziestokilkulatkowie opowiadają jak to muszą wrócić do domu, popracowac 3 miesiące, aby móc dalej podróżować przez następny rok. W Polsce trzeba popracować na to trochę dłużej.

Może dlatego w całej Ameryce Centralnej spotkaliśmy raptem dwie osoby z Polski. Z drugiej strony to cieszymy się, że nie mieszkamy w Tajlandii, gdzie 80% osób żyje w biedzie i pracuje tylko po to, aby mieć pieniądze na przeżycie. Jak nam kiedyś powiedział jeden z Tajów, Ci ludzie prawdopodobnie przez całe życie nie wyjadą nigdzie poza miejsce swojego zamieszkania, nigdy nie opuszczą miasta w którym mieszkają.

Kolumbia i Ekwador nie przynoszą przełomu, bo spotykamy też tylko dwóch, a właściwie dwie rodaczki. Dookoła wszędzie Niemcy, Francuzi i Amerykanie. Ci to dopiero podróżują.

Aż tu nagle w Peru nasze statystyki podwajają się, ba nawet potrajają. W przeciągu kilku dni spotkaliśmy dwa razy więcej Polaków niż do tej pory przez kilka ostatnich miesięcy. A wszystkiemu jest winne Machu Picchu, bo to w tych okolicach ich spotykamy. A my podążamy dalej do Boliwii i tutaj kolejne miłe zaskoczenie, bo znów spotykamy kolejnych ludzi z Polski. Ba przez moment jest nas nawet pięciu Polaków w jednym miejscu.Prawdopodobnie to jest największe skupisko Polaków w Boliwii – śmiejemy się.

Nawet nie wiecie jakie to fajne uczucie, no może trochę dziwne na początku, gdy ktoś z kim rozmawiacie rozumie każde nasze słowo, a my możemy powiedzieć wszystko nawet z najdrobniejszymi szczegółami bez obaw, że zostaniemy źle zrozumiani.

image

Żyć, bawić się, nie umierać…

Tak to już na świecie jest skonstruowane, że aby ktoś mógł się bawić, ktoś musi pracować. Powiedzenie to jednak nie dotyczy karnawału w Boliwii.

Mieliśmy okazję przyglądać się jak się bawią w całym kraju. Karnawał trwa tutaj jakieś dwa tygodnie, ale jego kulminacja przypada na początek lutego. Wtedy to wylegają tłumnie na ulice miast i paradują całymi dniami. I tak chodzą, tańczą, przygrywają na trąbkach i żeby nie było nudno prowadzą liczne bitwy uliczne. Na szczęście nigdzie nie leje się krew, ale za to w ogromnych ilościach woda. Zabawa jest jeszcze ciekawsza, gdy pojawiają się turyści (czyt. Greengo). Wtedy to Boliwijczycy stawiają sobie za punkt honoru oblać ich wodą w takiej ilości, by nie pozostawić na nich (czyli na nas) suchej nitki. Lokalni liczą sobie wtedy punkty podwójnie, a greengo łączą się w grupy, aby się obronić. I nawet nikt nie zauważy kiedy cały hostel walczy, wszyscy są przemoczeni i jest dobra zabawa. Ale jeśli ta zabawa trwa kilka dni to niestety zaczyna większość nudzić, no może z wyjątkiem lokalnych.  A jeśli nadal komuś mało, to zawsze jest jeszcze pianka, której można użyć do spryskania przechodniów zamiast wody. Taki boliwijski wynalazek.

A kiedy w miastach kończy się karnawał, zaczyna się na wsi. I cała historia powtarza się kolejny tydzień. Wygląda to tak, jak gdyby Boliwijczycy byli już na tyle zamożni, że nie muszą wcale pracować, bo przecież zabawa jest najważniejsza.

PS. Mamy super zdjęcia z karnawału, ale póki co ich nie pokażemy. Żeby nie było nikomu przykro, nawet sami nie będziemy ich oglądać. Jesteśmy zdrowi, nikt nas nie okradł, ale komputer nie wytrzymał tempa naszego podróżowania… W związku z czym, galeria nieobecna do odwołania 😦 .

130217 IMG_1919
PS 2. Podobno w przyrodzie nic nie ginie, zmienia tylko miejsce lub właściciela…. albo odwleka się w czasie… Galeria oficialnie powróciła! GALERIA

Dlaczego (nie)warto przyjechać do La Paz?

La Paz szczyci się sławą najwyżej położonej stolicy. Może i tak, ale jest wiele innych wyżej położonych miast. Choć trzeba przyznać, że zabudowa robi wrażenie.

IMG_1878

Ale w zasadzie to po co przyjechać do La Paz? A właściwie to dlaczego lepiej się tutaj nie pojawiać?

Nasz numer jeden to słynna droga śmierci. Jeśli chcecie pojeździć przez kilka godzin rowerem (sam zjazd z 4700 m na wysokość około1500 m trwa niecałe 2 godziny), jeśli chcecie podziwiać pobliskie widoki (wyłącznie przy słonecznej pogodzie, bo inaczej widzicie wszystko tylko we mgle), jeśli chcecie mieć zdjęcia dla znajomych z takiej wyprawy (marnej jakości i idealnie takie same jak wszyscy) to koniecznie musicie tutaj przyjechać! Ale jeśli umiecie jeździć rowerem na tyle, że dwa boczne kółka nie są już wam potrzebne, to nie spodziewajcie się, że poziom adrenaliny podniesie się wam tak, że starczy na cały rok.

P1120979

A nasz numer dwa to równie sławne tutaj zawody cholitas, które szumnie odbywają się co niedzielę. Trzeba przyznać, iż boliwijskie biura podróży osiągnęły już dostatecznie wysoki poziom sprzedaży, aby zacząć ich słowa dzielić przez dwa, a potem jeszcze poszukać haczyków. W wielu miejscach wiszą kolorowe plakaty promujące walkę, wszystko jest tak zorganizowane, że bus odbiera nas z hostelu, ba nawet w cenie biletu dostajemy jakiś upominek, zimny napój i popcorn. I te dwie ostanie rzeczy są najlepsze w tym całym cyrku. Bo chyba tak można nazwać żałosną podróbkę wrestlingu, gdzie na ringu pojawiają się wszyscy od klauna, batmana i wilkołaka, a tylko tych słynnych cholitas jakoś brakuje. No dobra była, aż jedna walka gdzie walczyły między sobą i chyba jedna lub dwie gdzie je obijali, prali czy jak kto to nazwie (zresztą zobaczcie sami). No i oczywiście wszyscy czekali na koniec, ale nie na finałową walkę, tylko aby już wracać do hostelu. Jeśli kogoś zainteresowaliśmy to (nie)zapraszamy 🙂

 

A żeby nie było, że jesteśmy tacy źli to też kilka dobrych słów. La Paz jest doskonałym miejscem wypadowym do dżungli, w góry i nad pobliskie jezioro Titicaca. I nikt was zaraz tutaj nie porwie, nie okradnie i nie zabije jak tylko przyjedziecie pod sławny cmentarz, no chyba że bardzo się o to prosicie.