Pierwsze dni w Nowej Zelandii uciekły nam tak szybko, że nawet tego nie zauważyliśmy. Nim się zorientowaliśmy byliśmy już na promie udając się na południową wyspę.
Na prom wjechaliśmy trochę zaspani, bardzo powoli budząc się do życia. Delikatne kołysanie statku uatrakcyjniały od czasu do czasu pojawiające się dookoła, podróżujące jakby z nami, delfiny. Sił na kolejny dzień dodało nam słońce, które pojawiło się na niebie z taką energią, że przejęliśmy jej trochę. I dobrze, bo już chwilę później na horyzoncie pojawiły się fiordy, a nasz statek manewrował pomiędzy nimi ze szwajcarską precyzją. Podziwiać je zresztą mogliśmy także z lądu, podczas naszego pierwszego obiadu na południowej wyspie. Sceneria była tak malownicza, że chcieliśmy zostać tutaj dłużej.
Ale brutalna rzeczywistość nie pozostawiała wątpliwości – musimy jechać dalej. By dojechać z Picton do Nelson do wyboru mieliśmy dwie drogi. Jedna z nich to główny szlak komunikacyjny, a druga to niewielka górska droga oznaczona jako „scenic road”, czyli widokowa trasa. Wybór był oczywisty. Najwyżej pojedziemy dłużej. I dłużej jechaliśmy, bo za każdym zakrętem czekał na nas niby ten sam widok, ale jednak zupełnie inny. I każdy następny wydawał się jeszcze bardziej interesujący i ciekawszy. I jak tutaj się nie zatrzymać, nie zrobić zdjęcia? Po prostu się nie da.
A do tego po drodze co jakiś czas widzieliśmy znak „lookout” albo „viewpoint”, czyli punkty widokowe. Raz stwierdziliśmy, że odbijemy z trasy te kilkaset metrów i zobaczymy jak wygląda. Okazało się, że zarówno ten jak i każdy następny punkt widokowy wyglądały tak rewelacyjnie, że postanowiliśmy zatrzymywać się na każdym z nich, nawet jeśli musieliśmy odbić z naszej trasy. Uwierzcie nam, inaczej się nie da:-) .
Prawda jest taka, że w Europie i Ameryce Południowej byliśmy przyzwyczajeni, że z byle jakiego miejsca robi się atrakcję turystyczną przypinając jej etykietkę punktu widokowego itp. Może w tym przypadku zastosowano tę samą metodę, ale z piorunująco dobrym skutkiem – jak na Nową Zelandię przystało.