Po 13 godzinach jazdy autobusem dotarliśmy na miejsce. Te 650 km trasy okazało się bardziej górzyste i kręte niż mogliśmy sobie wyobrazić. San Cristobal de las Casas to już nasz ostatni przystanek zanim przemieścimy się do Gwatemali.
To meksykańskie miasto położone jest ponad 2000 m n.p.m., dlatego pogoda niekoniecznie rozpieszcza. Trzeba się przygotować na chłodne noce. Za to okolica wyjątkowa. Bardzo blisko, bo niecałe 10 km, znajduje się indiańska wioska San Juan Chamula, która posiada znaczną autonomię. Jej centralnym miejscem jest kościół San Juan (św. Jana).
Przyciąga on tłumy turystów z całego świata, ale przede wszystkim z Meksyku. Dlaczego? Ponieważ panuje w nim niepowtarzalna atmosfera, odmienna od wszystkich innych znanych kościołów. Aby to poczuć nie wystarczy tylko wejść, obejrzeć kościół i wyjść. Trzeba przystanąć lub przysiąść na chwilę. Wtedy zobaczymy i poczujemy więcej. Cała podłoga pokryta jest trawą czy może bardziej sosnowym igliwiem. Kościół wypełniony jest charakterystycznym zapachem sosny, kadzideł i palonych świeczek. Nie ma ołtarza, a dookoła za szybami umieszczone są postacie świętych, do których modlą się wierni. Nie są odprawiane msze. Każdy kto chce się pomodlić, o coś poprosić przychodzi tutaj, odgarnia igliwie i zapala świeczki na podłodze kościoła. To taki trochę pomieszany zwyczaj pogański i chrześcijański. W kościele oraz podczas uroczystości nie wolno robić zdjęć. By sfotografować mieszkańców wioski, rdzennych Indian, zawsze należy prosić o pozwolenie – rzadko się je otrzymuje.
W wiosce nie obowiązuje prawo meksykańskie, ale ich własne. Robienie zdjęć z ukrycia może się skończyć nawet obrzuceniem fotografa kamieniami. Praktycznie wszystko co można tutaj kupić jest ręcznie robione przez Indian, a przy tym bardzo kolorowe.
Przebywając w wiosce widać, że stała się ona popularnym miejscem turystycznym. Wszystko co tu widzimy, podobno w Gwatemali jest codziennością. Pojedziemy, sprawdzimy, napiszemy…