Czytając poprzednie wpisy pewnie zorientowaliście się, że Nowa Zelandia bardzo nam się spodobała. Po tym jak przełożyliśmy sobie bilety lotnicze mogliśmy rozkoszować się tutejszymi widokami z większym spokojem. Nawet mogliśmy sobie pozwolić na chwilę relaksu. Dlatego nasz ostatni dzień był zwykłym leniwym dniem, dniem z zakupami, dniem gdzie nigdzie nam się nie śpieszyło. Powolnie przygotowany obiad, deser i kolacja w kuchni naszego campingu i tak aż do wieczora. W Te Anau po prostu postanowiliśmy sobie odpocząć.
I dobrze nam się odpoczywało kiedy to jeszcze jesienne słońce świeciło nam w ciągu dnia. Wieczorem już tak fajnie nie było. Jak później się okazało, ten jeden jedyny raz w Nowej Zelandii, zaczęliśmy przeklinać. I to nie dlatego, że nas coś denerwowało, nie dlatego że ktoś nas wkurzył, nie dlatego że byliśmy zmęczeni, ale dlatego, że zrobiło się zimno. Aż do tego stopnia, że idąc wieczorem pod prysznic staliśmy pod nim chyba z godzinę, by się rozgrzać. Wtedy docenia się tak banalne rzeczy jak nielimitowany dostęp do ciepłej wody czy suszarkę do włosów. W aucie przykryliśmy się wszystkim co tylko możliwe i całą resztą jaką mieliśmy. Nasze śpiwory mumie otulały nas z każdej strony, ale i tak nie dawały rady. W nocy musiałem wstawać z 2-3 razy żeby odpalić auto i nagrzać w środku. Nikt nam nie powiedział, że tutaj jest prawie jak na Syberii. Na szczęście tylko tutaj, bo dalej już było tylko lepiej.
A żeby od rana zrobiło się nam cieplej trzeba będzie przygotować dobrą kawę na dalsze zwiedzanie (widoki z Milford Sound jak zawsze wynagradzają wszystko). W kolejnym wpisie sprzedamy Wam patent na normalną, ale o niebo lepszą kawę, niż tą, którą normalnie pijecie. A jak ktoś pije herbatę to może jakoś kiedyś 🙂