O Argentynie słyszeliśmy wiele, ale zawsze wszystkie informacje sprowadzały się do jednego…
Kraj jest przeogromny, a wszystkie turystyczne atrakcje jakie ma do zaoferowania znajdują się na jego krańcach. A że Argentyna jest kilka razy większa niż Polska, zwiedzenie tego kraju nastręcza więcej kłopotów niż gdzieś indziej. Czasami można jechać autem przez setki kilometrów, a po drodze nie spotkamy niczego i nikogo. Rodowici Argentyńczycy mawiają, że u nich jest prawie jak w Australii, tylko że nie ma kangurów. Hm…, coś w tym jest i pewnie dlatego kierowcy tak często zabierają podróżujących na stopa.
Wiele osób nam mówiło, że ten typ przemieszczania się jest tutaj niesamowicie popularny, a ich własne wspomnienia z jeżdżenia stopem są bardzo miłe. Nie zostało nam więc nic innego jak tylko spróbować! Stopa zaczęliśmy łapać po południu i okazało się, że dzień szybko się skończył, ale nie bez sukcesu. Kolejnego dnia zaczęliśmy wcześnie rano, było więcej kierowców i kolejne kilometry nam uciekały. A niedługo miało być już tylko lepiej, bo zbliżaliśmy się do głównej trasy tranzytowej prowadzącej z Buenos Aires do Santiago. Miało być, ale nie było, bo ruch jakby zamarł, a my stwierdziliśmy, że na jednym z pasów autostrady można by było rozbić namiot i nikomu by to nie przeszkadzało. Problem jednak w tym, że nie mieliśmy namiotu, a zaczynało padać, wiać i powoli się ściemniać.
Doszliśmy do wniosku, że marni z nas autostopowicze, złamaliśmy się, wróciliśmy na dworzec i kupiliśmy bilety bezpośrednio do Santiago de Chile (trafiliśmy na niesamowitą promocję i za 12 godzin jazdy zapłaciliśmy jedyne 52 $ na osobę!). Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze…
Ale zanim wyjechaliśmy z Argentyny zrobiliśmy jedną rzecz – to o czym zawsze od wszystkich słyszeliśmy o tym kraju. Poszliśmy zjeść ich krwiste steki. A do takiego dania oczywiście trzeba zamówić wino, oczywiście lokalne. Teraz już wiemy dlaczego w Polsce i na całym świecie tyle się mówi się o argentyńskiej wołowinie…